Bielany

Gmina

Bielany


Dane:

Powierzchnia: 109,69 km2 (w tym 17% - lasy, 78% - użytki rolne)

Liczba mieszkańców: 3919.

Adres kontaktowy: ul. Słoneczna 2, 08-311 Bielany,

tel.: 25 787 80 13,

e-mail: Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.


Podobnie jak spora część opisywanych tu miejscowości Bielany pamiętają jeszcze odległe czasy średniowiecza. Wspomina się o nich w dokumencie Grzegorza biskupa włodzimierskiego z 1424 r., który przyznawał kościołowi sokołowskiemu dziesięcinę z dóbr szlacheckich leżących w pobliżu. W ten sposób miejscowość została włączona do parafii sokołowskiej. Sama miejscowość musiała istnieć już wcześniej, jako miejsce, w którym osiadała szlachta mazowiecka. Warto tu wspomnieć, iż migrująca ze względów – nazwijmy to ogólnie – administracyjno-politycznych szlachta, przenosząc się na nowe tereny przenosiła ze sobą także nazwę miejscowości. Dlatego np. można spotkać zarówno na Mazowszu, jak i na Podlasiu identycznie brzmiące Bielany, Łempice, Powiaty, Zatemby, Żebry, a Kowiesy w ziemi drohickiej i rawskiej. Jeszcze w XV wieku powstał podział miejscowości najpierw na folwarki, a potem na oddzielne wsie, które utrzymując trzon nazwy Bielany, zyskały odpowiednie rozszerzenia i tak powstały Bielany-Borysy, Bielany-Jarosławy, Bielany-Wąsy i Bielany-Żylaki.

Losy Bielan, podobnie jak i innych miejscowości z interesującego nas terenu, był powikłany jednak nie dochowały się właściwie żadne świadectwa w postaci zachowanych dzieł kultury materialnej, które mogłyby stać się punktem zaczepienia naszej peregrynacji. Niemniej w gminie rzecz ma się zgoła odwrotnie. Jedną z barwniejszych opowieści niosą ze sobą zgoła bajkowe Patrykozy.

Patrykozy. W „Tygodniku Ilustrowanym” z 1866 roku (t. XIV, nr 377) między pamiętnikami starającego się Teodora Tomasza Jeża a Kroniką zagraniczną, literacką, artystyczną i naukową Józef Ignacego Kraszewskiego znajduje się kapitalny opis tyleż samej miejscowości, co istniejącego wtedy lat z górą trzydzieści pałacu. I choć mylnie redakcja zamiast sokołowskiego podała powiat sieradzki, to sam tekst wart jest szerszego przytoczenia (omyłkę prostujemy). „O półtrzeciej mili od Siedlec, w powiecie sokołowskim, istnieje wieś zwana Patrykozy. Krótka jest jej historia, a i położenie nie zachwycające. Była ona niegdyś dziedzictwem rozmaitej szlachty, w końcu zaś jakiegoś bankiera. Osada być może jest starożytną, ale, jak zwykle dawne wsie polskie, była ubogą, opuszczoną i w nędznym stanie. Taką jednak upodobał sobie Teodor Szydłowski, były generał byłych wojsk polskich, który przed kilkudziesięciu laty nabywszy Patrykozy, stale tu zamieszkał, wystawił wspaniały pałac w stylu ostrołukowym [...], przy nim założył wielkim kosztem park angielski, zwierzyniec i zabudował wieś całą bardzo pięknymi murowanymi domkami dla włościan, z których każdy w innym guście, a nawet gospodarskimi budowlami, sadem i ogrodzeniem jeden od drugiego różniącymi się.

Generał Szydłowski był to odznaczający się pod wielu względami człowiek. Pochodził on z rodziny, która szczególnie za panowania Stanisława Augusta do znakomitego doszła znaczenia. Urodzony w r. 1793 z ojca Adama starosty mielnickiego, w młodocianym wieku obrawszy sobie służbę wojskową wszedł szeregi wojsk księstwa warszawskiego w r. 1809 jako prosty żołnierz, i kolejno doszedł do stopnia generała. Wyszedłszy z wojska, obrał sobie ciche wiejskie życie, oddając się całkowicie zajęciom gospodarskim i włościanom, dla których dobroczynnym był opiekunem, znaczne zaś dochody z dóbr swoich, w kraju nie zagranicą, pośród swoich wsi, nie w mieście spożywał. Poczucie piękna, wznioślejszym tylko umysłom właściwe, okazywał w przyozdabianiu siedziby swojej, której mało w naszym kraju dorówna, a z licznych ręką swoją sadzonych gajów i sadów, za życia jeszcze ozdoby dla włości i pożytku się doczekał. Osamotnienie, w którym część życia przepędził wywarło zapewne wpływ na jego wyobrażenia i pojęcia, nie zmieniło jednak charakteru, do końca bowiem dni swoich zachował obok hartu duszy, uprzejmość i tę niekłamaną grzeczność, która dobrze wychowanego człowieka odznacza. Niegdyś jaśniejący wśród wesołego i najświetniejszego towarzystwa stolicy piękną urodą i dowcipem, zapomniany od świata, w charakterze, opiniach i całym postępowaniu zachował niezatartą cechę wrażeń młodości.

Dla naszych czasów była to już postać oryginalna, zwłaszcza że Szydłowski łączył w sobie zwyczaje arystokratyczne z filantropią i fantastycznością szczególną. Żyjąc w odosobnieniu tracił jednak ogromne sumy, ale tracił uczciwie (jak sam o sobie powiadał wydając je w kraju na rozmaite szlachetne dziwactwa i dobre uczynki. Lubił ciągłe prowadzić fabryki i ku temu miał wszelkiego rodzaju rzemieślników, których hojnie uposażał, chociaż ci mało albo wcale nic nie robili.

W budowlach, mianowicie w jego dobrach istniejących, i w całym otoczeniu w Patrykozach odbił się wybornie charakter właściciela. Wszędzie znać chęć odznaczenia się oryginalnością i fantazją. Kurniki, drwalnie, pałac gotycki z wieżami i mostami, sztachety, parkany, mostki, każdy tam w innym stylu i guście, często w szczegółach dziwaczne, całość jednakże, z powodu rozmaitości i rzeczywistego smaku, jest bardzo powabną.


Do uskutecznienia tego wszystkiego po swojej myśli, Szydłowski dobrał sobie umiejętnie znakomitego budowniczego Franciszka Jaszczołda, który po ojcu Wojciechu, niepospolitym także artyście, odziedziczył niemniejszy talent i gust wytworny.

Generał słynął nadto w kraju z wzorowego gospodarstwa rolnego. Patrykozy zaś nie tylko były wsią pięknie zbudowaną, ale odznaczały się dostatkiem i zamożnością.

Ludzie przewrotni umieli nieraz korzystać z jego usposobień filantropijnych i fantastycznych, stąd generał często mimo woli wydawał znaczne sumy, które szły na marne. Wiele tego rodzaju wypadków dotąd opowiadają o nim w okolicy, jeden zaś szczególnie był charakterystyczny.

Pewnego razu Szydłowski, bawiąc u wód w Solcu, zwrócił uwagę na jakiegoś skrzypka. Smutna postawa wirtuoza i smętne dumki, które wygrywał, uderzyły go. Posyła więc zaufaną osobę (zawsze bowiem lubił wspierać pod sekretem i nie cierpiał podziękowań), aby się dowiedziała co to za człowiek i czyby nie warto go wesprzeć. Skrzypek nasz opowiada tej osobie z wielkim żalem swoje przygody, swój zapał dla sztuki, chęć dalszego kształcenia się i zarazem niemożność z powodu braku funduszów. Szydłowskiemu dosyć było tego: posyła wirtuozowi 10 000 złotych, aby pojechał zagranicę i tam się wykształcił, przyrzeka mu dalszą pomoc i pożycza własnych koni i bryki, aby do pierwszej stacji w Kielcach dojechał. Wirtuoz pojechał. Mija dzień, drugi i trzeci, nareszcie tydzień, a konie nie powracają; stąd hałas i śledztwo. Wydaje się wreszcie, że wirtuoz pieniądze przepił i w karty przegrał, furmana spoił, konie i brykę przerachował a sam zniknął. Dowiedziawszy się o tym Szydłowski rzekł tylko: »Szkoda, chciałem biednemu dopomóc. Nie udało się. Szkoda mi chłopaka. A grał tak ładnie«.

Szydłowski umarł dnia 8 stycznia 1863 r. porobiwszy znaczne zapisy dla wszystkich sług i rzemieślników swoich. O żadnym nie zapomniał, każdemu przeznaczył pensję dożywotnią. Żyjąc bezżennie, zostawił Patrykozy synowcowi swemu Antoniemu Szydłowskiemu, który objąwszy je po nim, pałac, park i zwierzyniec dotąd starannie utrzymuje”.

Szkoda jedynie że nie wspomina powyższy opis o tym, iż ów Szydłowski był adiutantem księcia Józefa Poniatowskiego a do stopnia generała brygady został awansowany podczas powstania listopadowego. Pochowany zaś został w nieodległych Górkach (pow. łosicki, Gmina Platerów), w kościele którego był kolatorem.

Jak głosi legenda bezpośrednio pod pałacem miały się znajdować rozległe lochy, a w nich tworzyć miał swe tajemnicze laboratorium mistrz Twardowski. Tutaj miał też powstawać życiowy projekt maga – homunkulus, czyli sztuczny człowiek. Jednak zamiast tego wyszła krzyżówka koguta i kozy, wydająca z siebie przeraźliwe dźwięki.

Dziś ów piękny romantyczny pałac, przywołujący w pamięci mroczne klimaty powieści gotyckiej, jest własnością prywatną Maurycego Zająca. Pięknie odrestaurowany z bogato wyposażonymi wnętrzami stanowi nie lada atrakcję dla podróżujących po tym terenie. Jest to wprawdzie, jak i dawniej, rezydencja mieszkalna, lecz obecny właściciel jest osobą gościnną z chęcią podejmuje więc gości i raczy ich opowieścią o dawnych i współczesnych zawiłościach losu jakie stały się udziałem tej monumentalnej budowli.


Rozbity Kamień. Nazwę miejscowości tradycyjnie wywodzi się od niepospolitego eksponatu znajdującego się na jej terenie. Chodzi o pęknięty polodowcowy głaz, dziś uznany za pomnik przyrody, składający się z ośmiu części. Największa z nich miała 545 cm obwodu i 154 cm. wysokości. Fragmenty znajdują się na terenie Zespołu Oświatowego w Rozbitym Kamieniu.

Pierwszy kościół powstał tu w pierwszej połowie XV w. a jednym z jego fundatorów był m.in. Jan z Bielan. Jeszcze w 1703 r. inwentarz wspominał „kościół drewniany, stary, plus minus trzysta lat mający”. Do dziś jednak istnieje w Rozbitym Kamieniu świątynia wybudowana w latach 1777-1778 p.w. Trójcy Świętej i św. Mikołaja, którą pobudowano z fundacji Kazimierza Jastrzębskiego. Oddając głos dokumentom z epoki przytoczmy fragment inwentaryzacji poczynionej w 1791 r.: „Kościół parafialny rozbicki niedawno przez śp. Wielmożnego pana Kazimierza Jastrzębskiego, sędziego ziemskiego łukowskiego z drzewa wybudowany, a przez wielmożną panią Zofię z Wężów Jastrzębską, sędzinę ziemską łukowską, wdowę, dokończony i zewnątrz z ołtarzami wymalowany, gontami pokryty i tarcicami okożuchowany, w dobrym zostaje i utrzymuje się stanie przez teraźniejszego ks. plebana, wyżej wspomnianych kolatorów i fundatorów syna. [...] Dzwonnica drewniana, ex oppositio kościelnych drzwi wielkich budowana, dobra, tarcicami okożuchowana, gontami pokryta, na której dzwonów znajduje się trzy: dwa dobre, trzeci mniejszy rozbity, cmentarz na około drzewem oparkaniony z fortkami zamykającymi się”. Zwróćmy uwagę, iż – jak napomyka cytowany dokument – w latach 1784-1824 kolatorem kościoła był miejscowy proboszcz ks. Ignacy Jastrzębski – syn fundatorów. Niegdyś kościółek błyszczał należytym sobie blaskiem, mieścił w sobie pięć drewnianych ołtarzy, rzeźby św. Kazimierza (patrona fundatora) oraz św. Mikołaja, patrona kościoła. Boczne ołtarzy były pod wezwaniami Matki Bożej Szkaplerznej, św. Józefa, św. Rocha oraz św. Kajetana. Większość obrazów jakie znajdowały się w świątyni zastąpiono w XIX wieku dziełami szczególnie popularnego w tym regionie kraju Józefa Buchbindera (pochodzącego zresztą z nieodległych Mordów).


Co ciekawe, kościół – mimo, iż drewniany – nie odniósł żadnych poważniejszych strat w czasach pożogi I i II wojny światowej i służył miejscowym wiernym aż do 1995 r. Kiedy ukończono budowę nowej świątyni, zachowując ducha dawnej tradycji, przeniesiono do niej ołtarze, ambonę, chrzcielnicę oraz organy.

Kożuchówek. Kościoły w Kożuchówku nie miały tyle szczęścia, co ten w Rozbitym Kamieniu. Pierwszy z nich pobudowano tu przed rokiem 1419, ponieważ którego zachowała się w dokumentach wzmianka o ks. Mikołaju – plebanie z Kożuchówka. Niestety w czasie wojny północnej (1700-1721) został splądrowany i ograbiony przez Szwedów a następnie 24 IV 1709 r. spalony.

Nową świątynię wzniesiono fundacją miejscowej szlachty w roku 1716, lecz i ona spłonęła w roku 1802. Kolejny kościół pobudowany został staraniem ks. Jana Leona Wojewódzkiego h. Abdank i jego następcy, kanonika lubelskiego ks. Grzegorza Mystkowskiego. W XX wieku przeniesiono go w pobliże cmentarza grzebalnego a następnie rozebrano. Warto jednak zwrócić uwagę na zachowaną do dziś drewnianą dzwonnicę z XVIII w., czyli z czasów budowy drugiego kościoła.

Niegdyś usytuowana była przed frontem świątyni z 1804 r. i przez nią wchodziło się na przykościelny cmentarz. Dziś stanowi ciekawy obiekt dla zwiedzających chcących podziwiać elementy dawnej sakralnej zabudowy drewnianej Podlasia. Wszystkie są do siebie jakoś podobne, wszak pochodzą z jednego okresu, jedna każdą wyróżniają detale na które warto zwrócić uwagę. No i za każdą z nich kryją się barwne historie ludzi, którzy je fundowali, budowali, którzy je w końcu nabożnie nawiedzali.


Dmochy – gniazdo rodowe Romana Dmowskiego. Właściwie miejscowości są dwie Dmochy-Rętki i Dmochy-Rogale a dawniej istniały jeszcze Dmochy-Mingosy i Dmochy-Rozumy. Już w XV wieku na tych terenach występują Dmowscy pieczętujący się herbami Nałęcz, Pobóg i Rogala. Brali gremialnie udział w popisach i odznaczali się patriotyzmem. Długa byłaby lista zasłużonych i poległych na polu ojczyzny. Jednak wszyscy przyćmieni zostali przez Romana Dmowskiego (1864-1939) – współzałożyciela i przywódcy Narodowej Demokracji, przewodniczący KPN w Paryżu, minister spraw zagranicznych (1923 r.), myśliciel i pisarz polityczny. Z Dmoch pochodził dziadek Romana, Kazimierz Dmowski (ur. 15 XII 1770 r.) mąż Marianny Barankiewiczównej, a syn Wawrzyńca Dmowskiego przydomku Bućko i Agnieszki z Wojewódzkich.

Roman Dmowski, świadomy swych herbowych korzeni, podlaskiego pochodzenia i rodzinnej tradycji miał zamysł swego pochówku na „cmentarzu Dmowskich” w Rozbitym Kamieniu, choć jak wiemy, ostatecznie pochowany został na cmentarzu brudnowskim w Warszawie. Wedle miejscowych przekazów, już jako czynny polityk, Dmowski miał odwiedzić swe gniazdo rodowe w 1932 r.

Niespełna 2 kilometry od Dmochów, choć już na terenie powiatu siedleckiego (gmina Mokobody) leży niewielka szlachecka wieś Świniary. W niej ma swój odległy początek, tragiczna historia barwnie przytoczona w czasopiśmie naukowym, literackim i artystycznym „Sfinks” w 19212 r. (nr 7). „ W parę miesięcy w alkierzu zamożnego dworu leżał ranny młodzieniec, podniesiony śród zabitych na pobojowisku. Młodzieniec nie miał rąk. Lew ucięta poniżej łokcia, u prawej dłoń odrąbna pałaszem kozaka. Młoda krew szybko rany wygoiła, i oto piękny zawsze młodzieniec z zacisza dworskiego znikł, by pojawić się w Warszawie”. Autor artykułu sam za chwilę wyjaśnia kim jest opisywana postać: „Młodzieńcem tym był Ludomir Benedyktowicz, urodzony 5 VIII 1844 r. w Świniarach na Podlasiu, z ojca Piotra herbu Bełty i matki Marii z Ruszczewskich”. Był on wszechstronnie uzdolnionym twórcą: malarzem i poetą, pasjonatem szachów i zasłużonym działaczem szachowym a także żołnierzem powstania styczniowego (członkiem formacji „Celnych Strzelców”). To właśnie tego ostatniego dotyczy cytowany wyżej fragment „Sfinksa”.

 14 marca 1863 roku w Kaczkowie koło Ostrowie Mazowieckiej, niespełna dwudziestoletni Ludomir został przez kozaka postrzelony w lewą rękę. Ten sam ponoć kozak dopadł go jeszcze do nieprzytomnego i pałaszem odciął mu prawą dłoń, by nie mógł już nigdy sięgnąć po broń. W miejscu potyczki usypano Benedyktowiczowi mogiłę i rozpuszczono informacje, że zginął w walce. W tym samym, mniej więcej, czasie zmarł jego ojciec a w ramach represji władze carskie skonfiskowały cały rodzinny majątek. Czego zaś w Świniarach nie zrobili carscy żołdacy dokończyli miejscowi chłopi.

Okrutnie okaleczony Ludomir zwrócił się ku sztuce: kształcił się u Wojciecha Gersona, znanego XIX-wiecznego pejzażysty oraz w Warszawskiej Szkole Rysunku. Tu poznał i zaprzyjaźnił się z Adamem Chmielowskim znanym jako „Brat Albert”, który również został okaleczony w walkach powstańczych (stracił nogę). W tym samym okresie zaprzyjaźnił się z uznanym już Maksymilianem Gierymskim.


Bezręki malarz tworzył przy pomocy specjalnego urządzenia, którym był metalowy uchwyt w formie  obręczy zakładany na kikut prawej ręki, na którym mocowano pędzel. Wyrazem uznania ze strony środowiska artystycznego, było przyznanie stypendium „Zachęty”, co umożliwiło artyście studia w Monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie poznał panteon wczesnego malarstwa polskiego: Józefa Brandta, Henryka Siemiradzkiego, Józefa Chełmońskiego, Aleksandra Soldenhoffa, Ludwika Kurellę. Później uczył się jeszcze w krakowskiej Szkole Kompozycji Jana Matejki. W rodzinne strony nigdy nie powrócił, jednak piętno, jakie odcisnęły na nim lata dzieciństwa spędzone między Mokobodami a Rozbitym Kamieniem dostrzegalne jest zarówno w jego twórczości malarskiej, jak i poetyckiej. Patriotyzm i tragiczna świadomość czasów, w których przyszło mu żyć oraz majaczące się wspomnienie podlaskich klimatów prostoty i religijności ujawniają się znakomicie w wierszu Smutno mi Boże... nawiązującym do znanego hymnu Juliusza Słowackiego. Podobnie jak u wielkiego poprzednika ujawnia się tu z ducha romantyczna niezgoda na obecny porządek świata, choć czuć również nutę autotematycznego rozgoryczenia. Przytoczmy kilka strof:


Że w tej Ojczyźnie najlichsi z Narodu,

Na cudzych ziemiach trwoniący dostatki

Spychają w przepaść ginących dziś z głodu

Obrońców Twej Matki,

Że ich sumienia Twój piorun nie orze,

Smutno mi Boże.


Że prace moje i męczeństwo moje,

I te westchnienia zza więziennej kraty

Przejdą bez śladu w mogilne podwoje,

Że zapomniany

Strudzone kości na spoczynek złożę,

Smutno mi Boże.


Że dzieciom moim w spuściźnie zostawię,

Żywot rozbitków i gorycz zwątpienia,

Nie mogąc myślą przeniknąć na jawie

Dróg przeznaczenia.

Nie wiedząc jakie zabłysną mi zorze

Smutno mi Boże.


Ten profetyczny dla autora wiersz opublikowany był w antologii W czterdziestą rocznicę powstania styczniowego, 1863-1903 wydanej we Lwowie (s. 62-63). Ludomir Benedyktowicz zmarł we Lwowie 14 XII 1926 r. Spoczywa na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. 


Opracował A. Ziontek