Gmina
Sabnie
Dane:
Powierzchnia: 107,92 km2
Liczba mieszkańców: 4040.
Adres kontaktowy: ul. Główna 73, 08-331 Sabnie,
tel.: 25 787 41 90,
e-mail: Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.
Gmina Sabnie leży pośrodku powiatu sokołowskiego. W samej miejscowości do zobaczenia wiele nie pozostało, choć i Sabnie, i niemal wszystkie okoliczne dwory zyskały swój konterfekt literacki w postaci miejsc-pierwowzorów poczytnych powieści Heleny Mniszkówny. Dziś, podobnie zresztą jak i za swego życia, jest pisarką nieco wyśmiewaną, może nawet wyszydzaną. Gdy tuż po wojnie Krzysztof Radziwiłł (syn Konstantego i Marii z Żółtowskich) został zapytany co sądzi o obrazie arystokracji, jaki naszkicowała w Trędowatej Mniszkówna, rzekł: „nie tacy byliśmy, nie tacy”. Niemniej taka właśnie była Mniszkówna. W jej powieściach jak w wielkim tyglu przeplatają się własne doświadczenia, własne tęsknoty i pragnienia z marzeniami, również i tymi o innym życiu. W dużej części swych utworów opisywała znane sobie dwory i pejzaże z Wołynia, z siedleckiego, z sokołowskiego wreszcie. Często też bohaterowie jej powieści swe najostrzejsze rysy zyskiwali dzięki wyrazistości bliższego i dalszego sąsiedztwa autorki. Są więc w jakimś stopniu te utwory także pamiętnikami z Sabni i okolic – Grodziska, Kupientyna, Zembrowa, Kurowic. Jadąc w te regiony Mniszkównę trzeba czytać aby móc poznać – nieco ubarwioną, ale jednak pasjonującą – historię okolicznego ziemiaństwa. Pamiętajmy też, że zanim PRLowską szarością zawładnęły takie „dzieła” jak Niewolnica Isaura, W kamiennym kręgu, czy później szlagierowa Dynastia – mieliśmy już rodzime wersje w postaci ekranizacji Trędowatej (1926, 1936, 1976), Ordynata Michorowskiego (1937), czy Gehenny (1938).
Sabnie od swych najdawniejszych czasów, czyli od XV w. związane były z rodziną piszącą się Miszek-Tchorzniccy i pieczętującą herbem Jelita. Z tegoż właśnie czasu, jesieni średniowiecza, pochodzić miał pierwszy wzniesiony tu dwór a jego właścicielem miał być Mateusz Jakub Mniszek-Tchorznicki. Zwróćmy uwagę, iż drugi człon nazwiska, wbrew potocznemu mniemaniu, pisze się przez „o” a nie „ó”. Niby drobiazg, ale w okresie międzywojennym Józefa z Mniszek-Tchorznickich Moniuszkowa, potomkini rodu, zdecydowanie z tym walczyła i postulowała taki a nie inny zapis.
Sabnie razem z kluczem dóbr okolicznych stanowiły sporą majętność. W okresie późniejszym, na przełomie XIX i XX wieku już „tylko” 300 ha, co plasowało je w kręgu gospodarstw średnich. Kolejni przedstawiciele rodu poza pracą rolniczą wykonywali inne zawody, np. Michał Marceli Mniszek-Tchorznicki był plenipotentem dóbr hrabiego Mącińskiego w Dukli a dr Józef Mniszek-Tchodznicki był znanym w stolicy lekarzem, zajmującym się także leczeniem ubogich w majątku Ludwika Górskiego w Sterdyni (z niemałymi osiągnięciami w dziedzinie antyseptyki i higieny) oraz wykazywał smykałkę do pisania. Nie przypadkowo wspomniani zostali akurat ci dwaj dżentelmeni. Pierwszy z nich, Michał Marceli, to ojciec Heleny primo voto Chyżyńskiej, secundo voto Radomyskiej a i tak powszechnie znanej, jako Mniszkówna. Drugi natomiast, Józef (brat Michała) to – jak go kąśliwie, acz z przekornym żartem charakteryzuje Maciej Demel – „uroczy grafoman – winien [...] literackiej afery, której na imię Mniszkówna. On właśnie przedstawił Prusowi swą bratanicę i prosił o pierwszą ocenę jej elukubracji. Prus zaś – jak św. Franciszek wobec wszelkiego ubóstwa – dał swój imprimatur”. W rzeczywistości wszakże niesłychana popularność i poczytność dzieł powstałych w Sabniach, uczyniły z ich autorki najlepszego ambasadora miejscowości. W czasie gdy pisała, dworem zajmowała się jej siostra Józefa Wanda Moniszkowa z mężem Lucjanem, który był prawnikiem, rejentem w Węgrowie. To oni zresztą byli utożsamiani przez mieszkańców za prawowitych właścicieli i dziedziców. Mieszkali wszyscy w drewnianym dworku zbudowanym – co ciekawe – bez użycia ani jednego gwoździa. Gdy w marcu 1943 roku Helena zmarła okoliczna ludność nie mówiła, iż zmarła znana pisarka, ale przekazywali sobie wiadomość słowami: „umarła siostra Moniuszkowej”. Czynnie gospodarująca dziedziczka była więc bardziej rozpoznawalna na wsi, niż jej popularna siostra, której powieści już czterokroć ekranizowano. Helena spoczęła na rodzinnym cmentarzu Mniszek-Tchorznickich w Zembrowie.
Wróćmy jednak do początku, do pierwszych dni Heleny w podlaskiej prowincji. Urodziła się wiosną 1878 r. w majątku Kurczyce na Wołyniu, jako córka Marii i Michała Mniszek-Tchorznickich. Dzieciństwo spędzała jednak głównie w nieodległym Worotniowie. Odebrała solidne domowe – jak to bywało – wykształcenie. Mając lat 19 wyszła za mąż za Władysława Chyżyńskiego, z którym przeniosła się do majątku Platerów na Litwę. Po śmierci męża w 1903 r. po raz pierwszy na dłużej przybyła z dwiema córkami do rodzinnego majątku w Sabniach. Tu powstała Trędowata – jej powieściowy debiut, który do 1937 r. miał 17 wydań. Od razu podbiła serca czytelników a wydawcy (w tym tak znaczące oficyny, jak Gebethner i Wolff, czy M. Arct) traktowali ją jak przysłowiową maszynę do szybkiego zarabiania pieniędzy. W roku 1910 wyszła ponownie za mąż za Antoniego Rawicz Radomskiego i przeprowadziła się do Rogal pod Łukowem. Poza nieustającą pracą pisarską rzuciła się w wir działalności społecznej, toteż znana była w okolicy z tego, że zakładała ochronki, szkółki dla dziewcząt. Później przeniosła się do Kuchar w Płockiem koło drobina, gdzie mieszkała do wybuchy wojny. Wyrzucona przez Niemców wróciła do Sabni. Była już wtedy od ośmiu lat wdową z potężnym bagażem doświadczeń, które stopniowo a systematycznie przekuwały się w fabuły powieściowe. Dwór jej rodziców – mimo wojny – tętnił życiem. Trafił tam po długiej tułaczce Jerzy Rostowski, żołnierz września, któremu rozwiązano oddział. Relacjonował: „W Warszawie znalazł nas spadkobierca wieczystej dzierżawy młyna ze wsi Mianowo, Józef Szczeniak, który miał starszego brata Stanisława w Generalnej Guberni w powiecie Sokołów Podlaski. Na wieść o naszej sytuacji Stanisław Szcześniak zawiadomił swojego brata, że miał już propozycję od państwa Moniuszków, właścicieli majątku Sabnie, ażebyśmy się do nich zgłosili. [...] Zostałem bardzo serdecznie przyjęty przez właścicielkę gospodarstwa, panią Józefę Moniuszkową, z domu Mniszek-Tchórznicką. Była ona rodzoną siostrą Heleny Mniszkówny, mąż jej, Lucjan Moniuszko, prawnik z wykształcenia i zawodu, pełnił funkcję rejenta w Węgrowie. Przeważnie w soboty przyjeżdżał do Sabni dla omówienia toku prac ze swą najstarszą córką Danutą, studentką IV roku SGGW w Warszawie, która w tym czasie zajmowała się gospodarstwem. Ich pierworodny syn, Antoni Moniuszko, podobnie jak ojciec ukończył prawo na UW. Kampanię wrześniową, jako podchorąży artylerii, odbył w jednym z DAK-ów 18 Pułku AL. Po szczęśliwym powrocie do domu zainstalował się w Warszawie. Charakteryzowała go duża przedsiębiorczość, zmysł organizacyjny i żyłka handlowa. Dzięki tym cechom w niedalekiej przyszłości (1943 r.), kiedy zmarł ojciec i trzeba było opuścić Sabnie, stał się podporą rodziny w Warszawie. Państwo Moniuszkowie mieli jeszcze trójkę młodszych dzieci: Hankę, Michała i Elżbietę. Cała trójka uzyskała średnie wykształcenie na kompletach w Siedlcach. [...] W grudniu 1939 roku przybyło do Sabni paru nowych rezydentów. Wśród nas znajdował się Zygmunt Koc, bratanek znanego pułkownika A. Koca. Otrzymał silny postrzał w udo w bitwie pod Mławą. Umieszczony przez Niemców w mławskim szpitalu, kiedy tylko odzyskał władzę w nogach, uciekł stamtąd do Sabni. U państwa Moniuszków podjął pracę rządcy. Państwo Moniuszkowie słynęli z gościnności. Szczególnie zaś pani Józefa wrażliwa była na wszelką ludzką krzywdę. Toteż wszyscy znajomi zagrożeni represjami czy też innymi kłopotami, chętnie korzystali z ich zaproszenia. Niewielki, stary modrzewiowy dworek w Sabniach często pękał w szwach. Szczególnie w 1940 roku, kiedy oprócz domowników zgromadziło się tu około 15 znajomych oraz zjechała z płockiego Helena Mniszkówna ze swoimi bliźniaczkami. Nosiła w owym czasie nazwisko drugiego męża – Radomyska. Była obłożnie chora, zmógł ją paraliż”. Atmosferę panującą w domu Moniuszków podsumowywał tak: „Pobyt w Sabniach zaliczam do swego najlepszego okresu w czasach trwającej okupacji. Pomimo wielkiego natłoku gospodarze bez szemrania znosili ten balast, usiłując utrzymać w całym gronie domowników rodzinną atmosferę. Należy im się za to ogromne uznanie. Sama tylko ilość posiłków (około 30 dziennie) świadczyła o ponoszonych nakładach. A przecież Sabnie nie były wielkim gospodarstwem (300 ha). Sytuacja okupacyjna, a zwłaszcza związane z nią kontyngenty, nie sprzyjała osiąganiu wielkich zysków z gospodarstw rolnych, położonych z dala od wielkich miast”.
Ów pękający w szwach modrzewiowy dworek dziś już nie istnieje. Jednak powyższe wspomnienie kapitalnie oddaje panującego w nim ducha: gościnności, życzliwości i patriotyzmu. W takiej atmosferze powstawały kolejne powieści Mniszkówny. Ich bohaterowie to mieszkańcy okolicznych dworów i rezydenci Sabni. Spróbujmy więc przyjrzeć się najbliższemu sąsiedztwu Moniuszków – rezydencjom, ich mieszkańcom i literackim nawiązaniom.
Najlepszym przewodnikiem będzie Ryszard Denhoff, tytułowy Panicz. Gdy tylko wprowadził się do swego Wodzewa, począł analizować okolicę pod kątem rodów, które należałoby nawiedzać, a które raczej omijać. Rozmyślał: „Więc: Worczyn – starzy Turscy i córka Irena, panna już po dwudziestce. Hm. Dwór duży, rodzina bardzo dobra, w okolicy prymusy. Będę bywał. Turów – rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marian Turski, brat panny Ireny [...]. Dalej Zapędy – Korzyckich. [...] Dalej Połowice – Tulicka, stara i nie ponętna. No ale arystokracja. Będę!”. Okorowo, Połowice, Wodzewo, Worczyn, Turów, Zapędy... poza tą ostatnią wszystkie miejscowości leżą na terenie Gminy Sabnie. W Zapędach już byliśmy.
Sabnie to literacki Worczyn a młode panny Turskie, nawiązujące do sióstr Mniszek-Tchorznickich Heleny i Józefy łatwo rozpoznać. Najważniejsze jednak jest to, że ściśle pojęta najbliższa okolica miała największy wpływ na nastrój i autorki, i powieści. Nastrój Worczyna bywała najczęściej – w potocznym słowa rozumieniu – romantyczna: „Przy świetle łagodnego słońca pływano po stawie worczyńskim. Fale cicho lśniły, mącone tęczowo od rzucających się ryb. Gdy po zachodzie błysnął biały mat księżycowy, fale przybrały kolor płynnego metalu, gdzieniegdzie stała tafla nieruchoma, zupełnie martwa, dopiero łódź rozcinała ją ostrym dziobem, że pod cięciem gięła się zwijając odchylone kryzy rozprutych brzegów. Srebrzyście błyszczały ostre kity tataraków, cienie od nich szły tajemnicze, drżące, nadmiernie na wodzie wydłużone. Zapach wód rzeki, nasiąkł mdłym swędem ryb. Cisza roztoczna, cisza snów letnich, kołysana szmerem fal, bulgotaniem nurtu pod łodzią, wywołała też same tajemne odczucie wśród płynących. Rozmarzenie wzięło ich w swój krąg. Każdy patrzał na toń pod sobą, czytał na niej wróżby, śnił”. Nieustannie rozmarzonej Helenie dobrze było w takim otoczeniu. Zwłaszcza, że domownicy od początku, od Trędowatej wykazywali wielkie zainteresowanie i emocje powstającymi dziełami. Rodzina wspominała: „Halszka odczytywała kolejne fragmenty, cały dom radził nad losami Stefci i miał nadzieję, że przecież wyjdzie za mąż za Waldemara. W dniu, kiedy czytała opis śmierci Stefci, panna Zofia, nasza nauczycielka pobladła i – buch, zemdlała”.
Takie wspólne czytania, niczym szlacheckie gawędy Henryka Rzewuskiego, gromadziły przy wieczornym kominku wszystkich domowników i stały się tradycją. Jej wynikiem miały być rozdziały pisane na życzenie rodziny, zapewne „wymuszane” w toku wieczornych spotkań.
Grodzisk, jest miejscowością reprezentatywną wizualnie dla innych w regionie, w których ostały się naziemne resztki dawnych grodów obronnych (stąd nazwy Grodzisk, Grodzisko, Gródek). Na podstawie badań archeologicznych ustalono, że pierwsza osada powstała tu już na przełomie VI/VII w. Zbudowano ją w przyległej Niewiadomej na cyplu opodal rzeczki Cetynii. Toteż od strony przylegających pól chroniła go jedynie drewniana palisada, a od strony rzeczki, usypane podwójne wały ziemne. Na skraju wewnętrznego palcu umieszczono zbiornik wodny okalający środek grodu. Brak jednak na terenie grodu jakichkolwiek zabudować, co świadczyłoby jednoznacznie, iż pełnił on rolę refugialną – w razie jakiejkolwiek napaści na właściwą osadę miał być miejscem, w którym ludność mogłaby zyskać schronienie i przeczekać atak. Pozostałości te nie są bez znaczenia, dla naszej peregrynacji.
Oryginalny dwór w Grodzisku powstał w XIX w. i był własnością rodziny Żółkowskich. W okresie międzywojennym zespół składał się z dworu, parku, sadu, lasu, cegielni, zabudowań gospodarczych złożonych z lodowni, budynku gospodarczego, spichlerza, chlewni, owczarni, rymami, kuźni, dwóch stodół. Ogrodzony był imponującym, neogotyckim ceglanym murem. Przez jakiś czas rządcą dworu był Adolf Lortsch pierwowzór Ryszarda Denhoffa literackiego Panicza rozrywkowego bawidamka i utracjusza. Godzisk więc to Wodzewo. Swego czasu żyła w Sabniach Kazimiera Bonifaciukówna, która otrzymała od Lortscha zdjęcie z podpisem „Ryszard Denhoff w Wodzewie” a z tyłu dedykacja: „Kazi Bonifaciukównie na pamiątkę od Panicza”. Jak więc widać who was who dla miejscowych było jasne.
Młody 22-letni Adolf Lortsch przybył do Grodziska w burzliwym, rewolucyjnym 1905 r. Będąc młodzieńcem o ogromnych zdolnościach rozrywkowych przehulał w dwa lata cały majątek i przeniósł się do swej przyrodniej siostry Jadwigi Zambrzyckiej (spotkać można też formę „Zembrzecka”) w Kupientynie. Późniejsze losy panicza były równie bujne. Dzięki popularności powieści, której był bohaterem, poznał w Kijowie Marię Pietrowną Bilik – wdowę po baronie Budbergu. Za sprawą poruszonej lekturą i zakochanej wdówki został właścicielem stolicy Czeczenii Groznego i ogromnych pól naftowych w tym dalekim kraju. Ich dzierżawa Amerykanom dawała Lortschowi niewyobrażalne na ów czas zarobki stu tysięcy dolarów rocznie.
W czasach pobytu w Grodzisku poznał dość dobrze Helenę i siostrę Ziutę, jako sąsiadki-ziemianki. Oto jedna ze scenek z Panicza, w której występują we trójkę, wjeżdżając do dworu – Denhoff i panny worczyńskie, dzięki niej poznajemy jak mógł naprawdę wyglądać dwór: „wpadłszy kłusem w cienistą aleję wiodącą do parku, przejechali jak widma ten zwarty tunel starych modrzewi [...]. Wjechali na obszerny kolisty dziedziniec, obsadzony dookoła niby murem, gęstym złożonym żywopłotem, z niego wystrzelały do góry proste jak dzidy topole włoskie [...]. W grupie modrzewi i świerków, na boku, pod żywopłotem wznosiła się marmurowa kolumna z brązową statuą Matki Boskiej Łaskawej”. Dziś niestety zlokalizować można jedynie tę kapliczkę, tyle, że kolumna nie przypomina marmuru, a rzeźba brązu. Drewniany ładnie zachowany budynek dworski jest dziś własności koła łowieckiego, które dba oń pieczołowicie. Szkoda jedynie, że nie otacza go już wspominane neogotyckie ogrodzenie pełne „wieżyczek, przeźroczystych krat z cegły, mających ozdabiać ten wykwintny, niemal pałacowy mur”, którego projektantem miał być sam właściciel. Mniszkówna wykazała się tu – zresztą nie tylko tu – dokładnością i wiernością opisu. pomyliła się jedynie ze „szwedzkimi okopami” do których dochodziło się Denhoffową „alejką Dorydy”, a które służyły za miejsce romantycznych spacerów. Utożsamiano je z okopami powstałymi w czasie „szwedzkiego potopu”, w rzeczywistości jednak są to wały grodu w Niewiadomej, o których wspominano wcześniej.
Kupientyn – dawniej własność zacnej rodziny Kiszków i Radziwiłłów. Za ich czasów dwór położony był na uboczu wsi, na niewielkim wzniesieniu. Grodził go drewniany płot, w którym były rozmaite wrota i drzwi zasuwane żelaznymi drągami, zamykane na różnego rodzaju zamki. Po wjeździe na teren dworu widziało się wozownię, obok komorę z zapasami, a przy niej drugą na owies dla koni, wszak nieopodal ulokowano cztery stajnie, kryte jednym słomianym dachem. Był także gołębnik z gontowym zadaszeniem a w pobliżu stawu stała łaźnia – w niej: zielony piec, trzy okna przesłonięte błonami, stół, przy nim dwie ławy, w sieni przed łaźnią komin no i oczywiście najważniejsze – miedziany kocioł do grzania wody zawieszony na dwóch hakach oraz wanny. Jeszcze na przełomie XVII i XVIII w. stanowił główną rezydencję mieszkalną właścicieli, a potem zarządców dóbr klucza Sokołowskiego – kontrowersyjny w swych politycznych wyborach Bogusław Radziwiłł, ostatni z rodu właściciel klucza, preferował jednak majątek Starawieś pod Węgrowem. Pod koniec XVIII wieku omawiane dobra stanowiły własność Adama Szydłowskiego, starosty mielnickiego; od 1819 r. jego synów – gen. Teodora (bliżej poznamy go przy Patrykozach, gm. Bielany) i Edwarda Szydłowskich, a od 1863 r. Antoniego Szydłowskiego. W 1889 r. przeszły w ręce Jadwigi i Adolfa Zambrzyckich. Ostatnimi właścicielami ziemskimi byli Jadwiga z Zambrzyckich i Czesław Winnicy (1911-1946). Za czasów Szydłowskich, około połowy XIX w., powstał w Kupientynie dwór i zabudowania gospodarcze: pralnia, obora, spichlerz i świetnie zachowana, okazała wieża ciśnień. W okolicy dawnego wjazdy do posiadłości, charakterystyczna kapliczka z Matką Boską. Wszystko istnieje do dziś, lecz aby to obejrzeć najlepiej wybrać się jesienią lub wczesną wiosną, kiedy nie będzie trzeba przedzierać się przez chaszcze nonszalancko rozrastających się chwastów. Choć brnąc późnym latem trzeba się nieco bardziej poświęcić i wymaga to większej determinacji, to jednak późniejsze spełnienia w pełni trud wynagradzają. Piękny dwór, piękny widok na położoną w dole wieś. A za czasów Mniszkówny było tu i wielkoświatowe życie towarzyskie... Ówcześni właściciele byli posiadaczami warszawskiego „Hotelu Wiedeńskiego” (ul. Marszałkowska 102, róg Widok obecnie w tym miejscu) w miejscu obecnej rotundy PKO BP. Hotel uchodził za miejsce prestiżowe i ekskluzywne, więc Zambrzyccy byli ludźmi zamożnymi. To oni właśnie przyjęli w swoim Kupientynie Adolfa Lortscha (Ryszarda Denhoffa „Panicza”), gdy ten wyzbył się Grodziska (Wodzewa).
Kurowice – były niegdyś zamieszkiwane przez bojarów ruskich pełniących służbę ziemską podobnie, jak rdzennie polska szlachta. Już w XV wieku pojawia się nazwisko Kurowiccy, względnie Kurowiccy. W 1464 roku Piotr Korowicki był gajewnikiem drohickim, urzędnikiem nadzorującym gospodarkę leśną oraz bartną dóbr hospodarskich. W wieku XVII potomkowie rusinów przeszli na katolicyzm i ulegli niemal całkowitej polonizacji. W wieku XVIII i jeszcze w roku 1800 wieś należała do Franciszka Zalewskiego, potem Józef Grzybowski itd. Migracje administracyjne i własnościowe (w interesującym nas zakresie) kończą się w roku 1828, kiedy Kurowice kupuje na licytacji Franciszek Taszycki. 10 lat później właścicielką jest już jego córka Emilia zamężna z Ludwikiem Trębickim. W otrzymanym majątku majaczy się dawny drewniany dwór. Małżonkowie dynamicznie rozpoczęli więc budowę nowego domu. Murowany dwór stanął obok starego, a swą pełnię i finalne oblicze otrzymał w 1840 r., co upamiętniono umieszczeniem tej daty na tympanonie. Przy wejściu do kompleksu od strony drogi Ceranów-Sokołów Podlaski stoi stróżówka, w niejakiej odległości zaś od samego okazałego domu a na obszernym gospodarskim podwórku ulokowano budynki gospodarcze: obory, chlewnie, stodołę z wozownią, spichlerz. Niektóre z nich, zwłaszcza zaś owa stodołą z wozownią – murowana, z cegły na zaprawie wapiennej, ściany tynkowane z mocno wyróżniającymi się ceglanymi detalami – potrafią wzbudzić zachwyt i dziś, zwłaszcza więźba dachowa przypominająca precyzyjnie wykonaną pajęczą sieć.
W czasach Panicza majątkiem zarządzała Córka Emilii i Ludwika – również Emilia Trębicka, potem hr. Starzeńska. Powieściowo jest to majątek Połowice Balbiny Tulickiej, która częstokroć przypomina, iż jest senatorówną. Faktycznie ojciec Emilii były prezesem Senatu Królestwa Polskiego. Ani Tulickiej, ani Starzeńskiej nie przynosiło to zbytniego splendoru, gdyż patriotycznie zorientowane ziemiaństwo było podejrzliwe wobec uczestników rządu pod zaborczymi auspicjami. W powieści wypominano jej – poza już wspominanym nie najmłodszym wiekiem i nie atrakcyjnością – także i „pensję rządową pobieraną przez córeczkę wielkiego papy” oraz umieszczenie swego herbu Ślepowron na klamkach grobowej kaplicy w Zembrowie – literackim Okorowie. Były też zarzuty kierowane potrzebą pragmatyczności i brakiem wyobraźni Tulickiej w tym zakresie, czytamy bowiem, iż miała ona zwyczaj „zamykać cmentarz za swoją kaplicą grobową na kłódki, sztaby, bez uwagi na to że w tymże ogrodzeniu są groby Turskich i innych, i że oni z łaski Tulickiej muszą przez mur przełazić, aby się na swoich grobach modlić”. I wspomnieniem kaplicy grobowej Trębickich pw. Św. Ludwika (wzniesiona 1861 r.) i cmentarzyka Mniszek-Tchorznickich ulokowanych za ulicą, naprzeciwko kościoła przechodzimy do kolejnej miejscowości.
Zembrów – Okorów to miejsce, w którym spotykały się wszystkie wymieniane rody na cotygodniowych mszach i różnych uroczystościach kościelnych. Największą opisaną w powieści była konsekracja nowego kościoła, którego fundatorami byli okoliczni ziemianie.
Pierwszy, drewniany kościół w Zembrowie powstał w 1486 r. z fundacji Stanisława Zawiszy, sędziego drohickiego, oraz jego żony Doroty i dzieci do fundacji dołączyli także Helena i Mikołaj Jerzyna z Tchórznicy. Już na początku kolejnego stulecia kościół niestety spłonął, toteż odbudowy podjęli się synowie Zawiszy – Jakub i Mikołaj. Inwentarze kościelne z początku XVIII w. podają, iż kościół ten nie nadawał się już do użytku i wymagał co najmniej kapitalnego remontu. Zaniechano jednak tego i dopiero w 1771 r. kosztem Antoniego Ossolińskiego, starosty sulejowskiego, właściciela Grodziska, Sterdyni, Zembrowa i Sarnak wzniesiono nową, choć również drewnianą, świątynię. Przetrwała 131 lat. W 1902 r. grupa okolicznych ziemian, nie tylko przynależących do parafii, rozpoczęła budowę murowanego kościoła wg projektu Kazimierza Zajączkowskiego, budowniczego powiatu węgrowskiego. Inicjatorami i głównymi fundatorami byli Paulina i Ludwik Górscy, poza nimi wśród darczyńców odnajdujemy: Emilię Starzeńską właścicielkę Kurowic, Stanisława Rzewuskiego dziedzica Łazowa, Adolfa Lortscha z Grodziska, Michała Mniszek-Tchorznickiego z Sabni, Zofię Górską z Ceranowa, Adolfa Zambrzyckiego z Kupientyna, Stanisława Doria-Dernałowicza z Repek oraz Władysława Sobańskiego z Przeździatki. W 1905 roku doszło do konsekracji kościoła z przez biskupa Franciszka Jaczewskiego. Jak doniosłe było to dla wszystkich wydarzenie (religijne, ale i patriotyczne) zanotował narrator Panicza: „W niedzielę 12 listopada mnóstwo ludu zebrało się w Okorowie, prawie cała parafia. Niezliczone ciżby narodu dążyły pod dach nowej świątyni, która tak prędko po konsekracji stała się widownią wznowionej zorzy. Obywatelstwo zjechało gwarnie, brakło tylko Korzyckich. Zdziwienie ogólne wywołał widok udekorowanej nawy kościelnej. Spod sklepień opadały wieńce z jedliny i świerków, całe sosenki stroiły ołtarz główny. Oczekiwano czegoś, ale nikt nie wiedział co będzie. Denhoff poszedł do zakrystii i wrócił promienny, na pytający ruch brwiami Ireny, odpowiedział położeniem palca na ustach.
Po nabożeństwie i kazaniu proboszcz stanął przed ołtarzem, organy zagrały wstępne akordy. Nerwy zaczęły dygotać. Zrozumiano! Od razu buchnął płomień do serc obecnych, rósł szał! Paszowski, Denhoff i służba kościelna rozdali wśród ludu drukowane karty, z tekstem hymnu. I runęła pieśń wielka, rozlała się grzmotem upojonych głosów, niosła cudowne, wielkoduszne tony i słowa porywów pełne. Pieśń narodowa, co prowadziła pochód w Warszawie, pieśń już nie skrępowana, bez okowów, tragiczna dawniej, dziś potężniejsza jeszcze i słodka... z hukiem organów, przy odgłosie warczących bębnów na chórze, w obecności dwóch białych sztandarów rwała się burzliwie pod sklepienia świątyni, rozsadzając je, lecąc wzwyż, w przestrzeń! Hymn wzniesiony całym zespołem głosów drżał i cichł, to łzy rozrzewnienia tamowały rozrost pieśni. Były chwile tylko organowych dźwięków, wibracja głosów wpadała niekiedy w tak niepohamowane tremolando, że pieśń cichła, śpiewana jedynie szeptem gorącym i znowu wstępował w nią mocniejszy duch, znowu parła naprzód, bujna jak niwy złotopszeniczne, radosna, wspaniała jak szeroki kraj miodną potoką płynący. Płakali panowie i włościanie; Turski ojciec ścisnął szczęki, oczy podniósł w górę, ale wysiłek nie pomógł i potok łez zbiegł po jego policzkach. Paszowski ryczał bez ceremonii, obok niego chlipał Leoś, Denhoff, Marian Turski, Irena i Ziula nawet Kocio Leśniewski mieli łzawe źrenice i promienie na twarzach. Osinowski blady, drżał nerwowo. Jeden tylko Perzyński, chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle, przypominając ognipiór w rozkwicie, słuchał pieśni spokojnie, bez wzruszeń, jak zawsze zajęty pracowitym układaniem żółtych wąsów. Od czasu do czasu podnosząc głowę patrzył na tłum niby w zwierciadło, lub pytając czy mu dobrze tak – à la lion irrité? Na jego pompatyczność nikt nie zwracał uwagi, wszyscy mieli wzrok utkwiony w jakieś gwiezdne szlaki, melodię uroczą na ustach, czar w duszach. Przez szeroko otwarte podwoje kościelne widać było blanki murowanej bramy osypane śniegiem. Pierwszy śnieg, niby błamem gronostajów okrył ziemię, puszysty, biały pachnący rozkoszą zimową. Czerwone gile krzątały się żwawo nad białymi murami, biły wielkie, krwawe skrzydła w kościelne drzwi i kwilenie głośno wpadło w rozhuśtany podzwon pieśni. Wrażenia górne, przez swój ogrom aż bolesne, targały ludźmi. Naród śpiewał i słuchał pieśni. W natchnieniu pieśń się rodziła. Zachwyt niósł ją na swych skrzydłach. To rozwarte upusty niebios. To potok wzburzony, twórczy pęd życiodajnych źródeł ze szczytów na szare niziny. Przebrzmiała! A ludzie ją słyszeli jeszcze, grały ją teraz sklepienia. Ludzie jak zaczadzeni wyszli z kościoła, blask śnieżny lunął w oczy. Biały, szeroki, radosny”.
Dodajmy na koniec, że w rok później stary kościół rozebrano a z uzyskanych desek pobudowano plebanię, która obok kaplicy grobowej Trębickich istnieje do dziś.
Górscy na Sterdyni i Górscy na Ceranowie. Przy okazji spotkań towarzyskich i fundowania kościoła poznajemy także rodzinę Korzyckich z Zapędów i Korskich z Ciągni. Wedle rozmaitych podobieństw można by ich rozpoznać jako Ludwika i Paulinę Górskich ze Sterdyni oraz Franciszka i Zofię z Komarów Górskich z Ceranowa. Nie mają jednak oba powieściowe rody zbyt dobrych notowań wśród sąsiadów gdyż pełnią różnorakie funkcje społeczne i organizacyjne. Pan Wojciech mówi o nich: „Jakże mało mamy już prawdziwych obywateli Polaków. Takich jak Brewicz spycha Korzycki, wyrzutek społeczeństwa, karykatura ziemiaństwa. Gdzież są ci prawdziwi filarzy kraju, chociażby w naszej okolicy? Hrabia Korski piastuje wysokie dostojeństwa, przesiąkł na wskroś ich tendencyjnością i stęchlizną moralną. To już nie Polak, nie patriota. Korzycki wiadomy, Perzyński podobno będzie parcelował majątek. Obszar polskiej ziemi rozcząstkuje i odda w ręce kilkudziesięciu rodzin... rusińskich czy burłackich, bo nawet podobno nie naszym chłopom. Robi to dla pieniędzy, na interes. Czy to jest po obywatelsku? Czy to Polak? To wielki nic, nawet gorzej, to człowiek szkodliwy dla kraju. Ha! może się jeszcze zawstydzi, opamięta i nie zrobi tego”. Właściwie opis ten zgadzałby się z głosami antagonistów Ludwika Górskiego oczywiście poza kwestią rozprzedawania majątku. Jeśli więc uznać Koszyckich i Korskich za dwie gałęzie Górskich, to trzeba zaznaczyć, iż ich powieściowy wizerunek bardziej jest już literacką kreacją, niż odwzorowaniem rzeczywistości. Wszelako dodajmy, iż tego ostatniego od literatury nie oczekujemy.
Panicz Mniszkówny podobnie jak i inne jej powieści budził skrajne emocje i odczucia czytelnicze. Gdy powieść się ukazywała, a był to rok 1912, Halszka miała już za sobą niezwykle popularne i rozchodzące się w olbrzymich nakładach powieści będące do dziś jej wizytówkami: Trędowatą (1909) i Ordynata Michorowskiego (1910). Nie czytano więc Panicza jako powieści, ale jako kolejne wydawnictwo autorki dwóch bestsellerów. Polemiki i dyskusje, jakie się wokół nich wytworzyły najczęściej pełne były opinii skrajnych, zwłaszcza gdy chodziło o krytykę; głosy pozytywne były umiarkowane. Trudno było wtedy oddać się uczciwej lekturze, trudno tym bardziej dziś, kiedy nazwisko Mniszkówny jest niemal synonimem kiczu i tego, co wiąże się z operą mydlaną. Z całą pewnością należałoby odrzucić tak jednoznaczną i niesprawiedliwą ocenę. Mniszkówna znała doskonale polską literaturę, była też świetnym obserwatorem współczesnego sobie życia politycznego i społecznego. Odznaczała się też dużą wyobraźnią przy tworzeniu narracji. Tu gdzie zarzuca się jej nadmierną skrótowość, a zarzucano już w pierwszych recenzjach, ona zdawała się tworzyć obrazy jakąś przedziwną filmową wyobraźnią. Łatwo to wyczuć dziś, gdy film jest tak powszechny, jak ówcześnie nawet prasa nie była. A pozostając przy sztuce filmowej należy obiektywnie podkreślić, iż tym, co faktycznie w sztuce dziedziczki z Sabni było miałkie i nieudane, to właśnie ekranizacje jej powieści – spłycające, trywializujące i sprowadzające wszystko jedynie do wątku romansowego i to dziejącego się w niewyobrażalnej scenerii. Nawet niezbyt górnolotna Trędowata ma pewne pasjonujące niuanse, jak choćby strach rozkochanej Stefci przed portretami potomków swego Waldemara (żadna z ekranizacji nie opowiedziała o tym wystarczająco). A jak mroczne i złowrogie mogą być galerie antenatów kapitalnie pokazuje Maria Antoniego Malczewskiego – arcydzieło romantycznej powieści poetyckiej, które Mniszkówna znała na pewno. Chcąc spędzić jakiś czas w tych podlaskich okolicach warto byłoby dać się ponieść sugestywności Panicza. Osobiście zaś powiem za Melchiorem Wańkowiczem – „broniłbym Mniszkówny”.
Opracował A. Ziontek